DRZAZGI MOJEGO ŻYCIA

Moje zdjęcie
Una ciocca ormai grigia, una bandana pazza al vento, in testa le meraviglie del mondo, nel cuore l’incanto. Senza valige ne soldi le follie della vita rincorre. Dietro le spalle il nulla, luce all’ orizzonte, intorno l’universo.

9.12.2011

W symbiozie

Sypał gęsty śnieg cały świat przesłaniając, ulice pokryły się bielą. Miasto ginęło w oślepiającym tumanie zamieci, a rozjuszony wicher skowyczał nieprzerwanie, mierzwiąc  wściekle smoliste wstęgi dymów.  Rozeźlony mróz kąsał złośliwie, sine kałuże lodem skuwając.

Wałęsał się  w tej zawiei  od kilku dni i rozpaczliwie szukał miejsca, w którym mógłby się schronić.
Ten opustoszały   budynek wydawał mu się bezpieczny. Osłabiony z głodu, resztkami sił zaciągnął się aż do zdrętwiałych suteren,  znalazł w głębi ślad jakiegoś łacha i trzeba było tylko chwili, by zapadł w głuchy sen.
Nad ranem,  stężały z zimna, nie był w stanie się ruszyć.  Zdał sobie sprawę,  iż znajduje  się na granicy  śmierci  i  w oczekiwaniu na pewny  koniec,  powoli przymknął powieki.
Zbudził go nagły przypływ letniego powietrza.
W tych ziejących  mrokiem czeluściach i omdlałej ciszy, trwał uporczywie aż do odzyskania niezbędnych sił.  Zdawał się być odpornym na wszystko. Niezniszczalny. Wieczny niby miasto, które go otaczało...
By ugasić pragnienie, lizał cienką stróżkę wody spływającą wzdłuż ściany, czasem udawało mu się upolować mysz lub na wpół  zamarzniętego ptaka. 
Nadszedł jednak moment, w którym to postanowił wrócić do pełni życia. Spowodował to  może  woniejący orgią zapachów  powiew wilgotnej wiosny, może potwornie  doskwierający mu  głód.
Nieśmiało wyjrzał na świat. 
Rozżarzone słońce czerwieniło się ogromnym kręgiem i wisiało nieruchomo nad bordową  linią dachów, a dalekie wierchy gorzały płomieniami. Tumany szarej kurzawy unosiły się nad asfaltem,  pobliskie krzewy zatapiając.
Wszystko raziło jego zmysły. 
Krwawe łuny oślepiały go całkowicie,  najdrobniejszy  pył  drażnił płuca,  najdelikatniejsze zapachy dusiły.
Nie mniej, tego popołudnia opuścił swe schronisko na zawsze.
Wlokąc się wzdłuż ceglanych murów miasta, poczuł raptem paniczny strach.  Podświadomie zdał sobie sprawę, iż jego woń jest  odmienna. Przedtem,  mamunia spryskiwała go przed wyjściem jakimiś cuchnącymi pachnidłami,  teraz jednak nie emanował żadnym ludzkim odorem. 
Czuł się nieswojo wśród tych, przesuwających się  śpiesznie, zapotniałych smug . Nie miał też na sobie ani obroży, ani smyczy, nigdy dotąd nie chodził sam po mieście. Nie wiedział też,  co ma z sobą zrobić, dokąd pójść. Do domu nie chciał wrócić w obawie przed ewentualnym schwytaniem. Czatowali tam  na niego ci niesympatyczni ludzie,  których woń zalatywała miejscem wzbudzającym strach.  Tutaj właśnie go kłuli, wsadzali coś w uszy i pod ogon. Poza tym, dom bez  mamuni nie miał już dla niego żadnego sensu. Kiedy ją wynosili taką nieruchomą, bez czucia, nie biegł za nią. To ciało pozbawione  tego jedynego w świecie, ukochanego zapachu, nic już dla niego nie znaczyło.
Z czasów, które wspólnie przeżyli pozostały tylko wspomnienia.
Wreszcie zapadła noc, żaden ludzki zapach czy huk samochodów nie zakłócały spokoju. Postępował  ostrożnie i nieufnie.  Nie był przyzwyczajony do wolności i z przyjemnością rozkoszował się teraz swoim miastem.
Od tej pory spędzał czas na na włóczędze i w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie musiał widzieć by dotrzeć  tam, gdzie było to niezbędne. Z nosem przy ziemi, z radosnym skowytem  posuwał  się pośród ciemnych zaułków usianych  gołębimi odchodami, z rozkoszą odurzał się oparami  ludzkiego kału ziejącego z kanałów, a zaciszne podwórka podniecały  go  aromatem sosów czy zasmażek. Poganiał i tarmosił grube koty, by wyjadać im z misek jakieś resztki.
Z mamunią, mógł tylko w przelocie wąchać te wszystkie cudowności i  aż ciekła mu piana z pyska,  kiedy niuchał je wtedy z daleka. Było mu również surowo zabronione podnosić nogę.
Teraz, z lubością analizował  ślady uryny na rogach,  nie omieszając  i on   znaczyć z dumą swojego terenu. 

Nadeszły letnie upały. Rozprażone ulice buchały słodkawą wonią szczurzych i psich ekskrementów, nie brakowało też i gustownych aromatów pochodzących z pojemników na śmieci. Delektował się  porozrzucanymi obok, zawrotnie   kuszącymi odpadkami, wygrzebywał spod roju much resztki klusek, trzewia ryb, czasem zdarzała mu się jakaś kostka. Nigdy w życiu nie kosztował podobnych luksusów.

Pewnego ranka wiatr przyniósł mu  coś cudownie swojskiego, coś co kiedyś uwielbiał. Rozdął nozdrza,  węszył rozpaczliwie dookoła, lecz nie był w stanie  ustalić, z której strony dochodzi ten ślad.  Aby go nie utracić, podążał za nim desperacko, rzucił się   na oślep w tłum  i między  samochody. Gryzące płuca spaliny  dawały mu pewność, że trop był słuszny.
To cudowne miejsce mamunia nazywała  „rynkiem”.  Bywali tam często i uwiązany na zapleczu,  za każdym razem nurzał się w  tej  zawrotniej symfonii wykwintnych zapachów.
Teraz dopadły go one ponownie, z tą samą siłą co niegdyś. To samo nieustające szuranie stóp przesuwało się po bruku, ta sama paplanina przerywana krzykiem i wybuchami śmiechu rozbrzmiewała mu w uszach. 
Upojony szczęściem, czuł się jak syn, który przyszedł w odwiedziny do swojej ukochanej mamuni.
Teraz,  te leżące pod straganami rarytasy nareszcie były jego.
Cierpliwie czatował na  takie świetności jak tłuste obrzynki szynki, zeschłe skórki wędlin czy serów. Rzucane w pośpiechu przez kupców, łapczywie chwytał je w locie i uparcie czekał na następne.
Dybał też na  smakowite kawałki, czarnej od zakrzepłej krwi padliny i surowe kości.
Nie brakowało zgniłych odpadów warzyw i owoców, lecz zgłodniały, nie pogardzał jakąś marchewką czy jeszcze świeżą śliwką.
Wówczas nie mógł się  przybliżać do tych wszystkich frykasów,  teraz stawały się one źródłem jego pożywienia.
Podczas tych bankietów  musiał jednak uważać, by nie wzięto go za bezpańskiego psa. Raczono go  wówczas kopniakiem  lub bezlitośnie przeganiano.
Przybity, szukał wtedy schronienia w pobliskim parku. Pojął bardzo szybko, iż najpewniejszym sposobem aby być pozostawionym w spokoju, było udawać, iż przynależy do kogoś.
Wybrał więc sobie „kogoś”, kto od razu wzbudził jego zaufanie; siadywał zawsze na tej samej, zacisznej ławce, nigdy nie krzyczał a  jego ubranie było nasiąknięte zapachami z  kuchni.
Podchodził go więc od tyłu i  czołgając się powoli zza krzaków, bezgłośnie układał u  stóp i ufnie zasypiał.
Pewnego razu  coś powaliło się na niego. Przygnieciony ciężarem swego domniemanego pana, który to niebacznie  potknął się o jego wyciągnięte łapy, czuł się całkowicie obezwładniony.
Przerażony, szukał  w jego spojrzeniu oznaków gniewu, lecz zamiast oczu widniały jedynie dwie nieruchome szparki.  Zaciekawiony, zaczął je obwąchiwać i w tym momencie wydarzyło się coś bardzo dziwnego. On też  był obwąchiwany. Poczuł na sobie delikatne dłonie i pieszczoty kojące przemożny strach a łagodny szept, niby opadające liście szemrał w ciszy mroków. Te tkliwe frazy, niczym słodka muzyka  grały i wypełniały go  szczęściem, którego to niegdyś ze swą ukochaną mamunią doznawał.
Od tego momentu stali się nierozłączni.



Na ulicach miasta pojawia się nieraz dziwna para, duży pies i ślepiec, dwie dusze zespolone w jedną cudowną całość. Ich zapach  idealnie harmonizuje z wonią ulic, a kiedy to na swej ławeczce delektują się codzienną przekąską, ich spojrzenia zatopione są we wspólnych pragnieniach...
                                                                
                                                                                               Daniela Karewicz