Lata 50 - 70.
Siedziałam w szkolnej ławce, jak zwykle zatopiona w marzeniach. Raptem usłyszałam ostry głos nauczycielki, który ocknął mnie z letargu. Dyktowała nam zadanie domowe. „Jaki masz widok z twojego okna? ” Ubawiona wzruszyłam ramionami.
A cóż tam jest do zobaczenia. Pewnie to co zwykle.
Po powrocie do domu, siadłam
jednak przy oknie w kuchni i patrzyłam. Wyrwałam kartę z zeszytu,
wyciągnęłam z szuflady kredki i zaczęłam rysować.
Bawiły się bez tchu, huśtając
się na obsypanej szelestem liści brzozie.
Jaskrawa woń kwiatów i kolorowy
turkot zabawek, niedorzecznie splatały się z sobą parskającym śmiechem.
Wyszłam na
balkon z aksamitnego salonu, który wyglądał na ulicę i oparłam się o
tkaną złotem koronkową balustradę.
i turkusowych lożach.
Z głębi błękitnych okien
pierwszego piętra, dobiegały delikatne dzwięki fortpianu.
Ukryta w powiewnych szyfonach firanki, wsłuchiwałam się w muzykę.
Pomyślałam
sobie, że nikt w klasie nie byłby w stanie pojąć tego świata.
Następnego dnia, kiedy poproszono mnie o przeczytanie zadania, nie starałam
się wyjaśnić dlaczego nie odrobiłam lekcji. I tak bym nie została zrozumiana.
Pani wyzwała mnie od egzaltowanej lunatyczki, a moje uporne milczenie uznała za
aroganckie. Skrzyczała mnie przed wszystkimi dziećmi i za karę postawiła w kącie. Jaki wstyd!
Stałam
bezradnie naprzeciw całej klasy z opuszczoną głową i nerwowo splecionymi dłońmi. Kiedy oślepiona
mgłą łez uniosłam powoli czoło, milczący
mur stalowych oczu wpatrywał się we mnie ponuro. Krzywe ściany klasy
przygniatały mnie i terroryzowały, czułam się jak osaczony ptaszek.
Miałam
ochotę wybić mętne szyby i wyskoczyć z okna.
Chciałabym
hen, daleko, ulecieć aż za rozpościerące się bezkresne po horyzont, niebiańskie
przestworza!
Wracałam ze szkoły zszokowana. Paliły mnie policzki, a
kolana drżały niby w omdleniu. Półprzytomna, szłam bez pośpiechu, by dokładniej
przyjrzeć się miejscu, w którym wyrosłam. Powoli, ze strzępów mgieł zaczęły
wyłaniać się wijące cieniami nowe pejzaże. W mej, pełnej rojeń i snów głowie,
coś zdradliwie szumiało,
krzyczało, by w końcu z wielkim hukiem pęknąć i rozwiać się tysiącami
strzępów zarysowanych marzeniami bibułek.
Wbiegłam do obskurnego tunelu
mojej bramy, dotychczas alabastrowego
portalu antycznego zamku i usiadłam na moich ukochanych schodach.
W mej klatce schodowej nie
pachniało już cynamonową szarlotką, lecz cuchnęło moczem i wymiocinami.
Naprzeciwko, bura kamienica o pustych i ślepych lożach straszyła pleśną tynków i obtłuczonymi fasadami. Ktoś fałszował na fortepianie, powtarzając te same takty refrenu jakiejś popularnej piosenki.
Obskurne drzwi prowadzące schodkami do podpiwniczenia zdobiła blaszana tabliczka, wygrawerowana krzywymi literami, magiel ręczny.
Podeszłam szybko do okna w kuchni
i rozwarłam je na oścież. Przesunęłam
ręką po szybie. Bajecznie kolorową mozaikę zastąpił nagle spękany osad z
tłustej sadzy.
Wychyliłam się, obserwując
uważnie wszystko od nowa.
Zaczął sypać pierwszy śnieg.
Jej mizernego ciałka nie pokrywała puchowa biel, lecz jakaś mazista czerń.
Potężny tuman malował niebo ciemnymi kolorami i wypełniał posępnym mrokiem całe przestworza.
Przymknęłam oczy. Na mojej twarzy roztapiały się miękkie i zimne płatki... Jak pięknie!
Zerknęłam znowu na podwórko. Miejsce moich niewinnych zabaw było pokryte nędznym bezkresem bezforemnej szarości.
Zatrzasnęłam
okno. Zanim zaciągnęłam kotary, rzuciłam ostatnie spojrzenie na ów upiorny widok... czarny
śnieg mego smutnego i bezbarwnego dzieciństwa
***
Ileż to
kolorowych wspomnień nasuwa się po latach...
Pamiętam
groteskową postać naszej dozorczyni, niechlujnego babska omotanego brudną
chustą. Człapiąc pokracznie sapała: „ Jus, na tym podwyrku ma być poządak i
jus” . Każde jej zdanie zaczynało się i kończyło na jus, co miało oznaczać - już.
Tak też ją nazywałiśmy. Jus darła się,
gdyśmy grali w piłkę, czy
bujali na trzepaku. Broń cię panie boże,
gdy Jus przyłapała nas na łażeniu po
strychu czy piwnicach. Tłukła nas wtedy
nieodstąpioną „mietłą” i wrzeszczała
„Jus, a gdzie was tam zaniesło psiejuchy, won, won! Posoł won ! Won i
jus!”.
Szalone ekskapady w te
przepastne, pożarte przez pleśń i rdzę
labirynty, były dla dzieciaków z naszej kamienicy super przygodą.
Odchłanie piwnic intrygowały nas i
zaciekawiały. Kiedy zanurzaliśmy się w ich
mrocznych czeluściach, nasze serca rozrywała straszliwa trwoga. Gęsta
zamieć pajęczyn przesłaniała wzrok, omszałe
sklepienia obijały nam głowy a
płuca penetrował wilgotny zaduch stęchlizny.
Najbardziej
makabrycznym zakamarkiem kamienicy
wydawał się jednak strych.
Krok za
krokiem strych wydłużał się w nieskończoność, by w jakimś nieoczekiwanym
momencie wybuchnąć nieokiełznanym
szaleństwem. „Duchy, duchy!”
piszczeliśmy wtedy histerycznie,
zwiewając na oślep w obłędnej panice. Jednakże nic mogło nas powstrzymać
od powtórzenia tego eksperymentu. Gdy tylko udawało nam się ponownie podebrać klucze Jus, organizowaliśmy
na nowo „wyprawę na strachy”. Z
dreszczykiem podniecenia na
plecach, odnajdowaliśmy jeszcze raz
dobrze nam znany zapach grozy, ciemne westchnienia, efemeryczne upiory bez krwi
i twarzy.
Największym rozrabiaką z naszej paczki, oprócz mojego starszego brata, był chłopak z trzeciego piętra.
Mieszkał
w prawej klatce schodowej od podwórka. Chodziliśmy razem do jednej klasy, lecz
wkrótce nasze szkolne drogi się rozeszły, ponieważ powtarzał trzykrotnie każdy
rok. Wagarował, ciągle wymyślał jakieś draki i chował się po komórkach, by
palić papierosy i popijać piwo.
Podkochiwał
się we mnie od dziecka i gdyby nie jego zepsuta opinia, pewnie i ja bym się w nim kochała. Był bardzo ładny,
chcieli go wziąć do filmu za jego
lalkowatą urodę typowego
słowiańskego piasta.
Niestety,
nikt nie był w stanie do niego dotrzeć. Trwał bezustannie w niezrozumiałym dla
nikogo świecie swoich dziwactw, z
których nie zdawał sobie sprawy. Nieraz śmiał się do siebie cicho, by raptem
fikać koziołki po wszystkich pomieszczeniach, czy tnąć się żyletką po ramieniu.
Potem
wracał do nas w cichym, zakłopotanym gaworzeniu, odnoszącym
się do wewnętrznego monologu, w którym był zwykle pogrążony. Kamienica nie przejmowała się zbytnio jego nienormalnym zachowaniem, choć było ewidentne, iż cierpi na zaburzenia psychiczne. Nikomu nie przyszło do głowy, aby mu pomóc.
Tylko nasza Jus przy całym swoim prostactwie, genialnie konstatowała.
„Ma bzika i jus”.
Po kilku
latach rozeszło się po kamienicy, że popełnił samobójstwo.
Kamienica nie pomogła też Smutnej, która mieszkała
na mojej klatce schodowej. Była najmłodsza z nas, wątła jak jej mama,
która leczyła się na gruźlicę. Smutna nigdy nie bawiła się z innymi dziećmi,
choć z cichym i eleganckim dystansem
obserwowała wszelkie podwórkowe gry.
Przypadek
sprawił, iż w pewnym momencie bardzo się
zaprzyjaźniłyśmy. Jako że od
tygodni chorowała, dyrektorka szkoły poprosiła mnie, abym dostarczała jej
jakieś notatki. Aby uzupełnić zaległości, spędzałam z nią wszystke popołudnia. Pomimo różnicy wieku, Smutna wydawała się mnie przerastać, przede wszystkim w delikatności i wrażliwości. Starałam się od niej tego uczyć.
Z czasem wydobyłam ją i na podwórko, co zakończyło się straszliwą tragedią.
Kiedy Jus obwieściła publicznie,
że tatę Smutnej wsadzili za coś tam, w
kamienicy nastała burza. Dziesiątki domniemań, przeczuć i kręcenia
głowami. Może ukradł albo oszukał?! Nie wykluczało się, że zgwałcił
albo zamordował! We wszystkich domach
wrzało. Co za skandal! Kamienica żyła w atmosferze pogardy w stosunku do tej
machlojskiej rodziny i broń cię panie
boże, by ktoś śmiał myśleć inaczej.
Tego
popłudnia Smutna jak zwykle wyszła na podwórko. Okrucieństwo kamienicy nie
miało granic. Wyszydzana i wytykana palcami, z głuchym szlochem wpijała się w ścianę bramy, a jej rozwarte ramiona nie znalazły innego wsparcia, oprócz kruszącego się pod jej paznokciami tynkiem.
Patrzyłam się na tę rozdzierającą scenę i pragnęłam stać się jej betonowym murem.
Niestety, prawo dżungli było silniejsze.
Stałam się wiernym odzwierciedleniem kamienicy, posłusznie naśladowałam jej kołtuńską mentalność.
Od tego
czasu kamienica nigdy więcej nie widziała Smutnej, ani nie słyszała o losach jej rodziny...
jakby ten cios pogrzebał ich w nieludzkiej i absurdalnej dyskryminacji.
Ten incydent spowodował śmierć
psychiczną nie tylko Smutnej, ale i moją. Nigdy nie mogłam sobie wybaczyć
mojego zachowania. Zaczęłam izolować się od moich rówieśników i ponownie
pokochałam nurzać się w kolorach mojej
fantazji.
Kamienica nie wybaczała nikomu.
Uwielbiała pławić się w
plotkach, zdawało się, iż w
sprawianiu bólu, cierpieniu czy szkody,
znajduje sadystyczną uciechę. W tym swoim mściwym
okrucieństwie, stać ją było jednak na pewną pobłażliwość, a nawet na gest wieloduszności.
Jedynemu któremu
wybaczano, był nasz
swojski, grubiański Pijak.
Na parterze
można było dostać o każdej porze
nocy czystą zwykłą, czasami bimber. Nigdy denaturat!
Piło się tam, aż do upojenia!!!
Upojenie
Akrylik na balsze 40x60 Daniela Karewicz
Wódka
Dusza w nim drgnęła, w niebo wzniosła i zapłonęła ogniem, gdy poczuł ją w
żyłach po raz pierwszy.
Szmer
westchnień, marzeń i pragnień, niby polne kwiaty w nim drżały, kiedy ponownie
zalał się jej magią ... i za każdym
razem gdy miał ją w sobie, oplatała go
żywa, rozedrgana, mieniąca się kolorami pajęczyna wspaniałości, przysłaniająca rzeczywistość.
Tylko w
jej upojnych objęciach mógł się odgradzać od banalnej, codziennej monotonii. Baśniowymi majakami się
otaczał, tęczami spowijał... życie było tam piękne. Drzewa przemawiały, ptaki
były rajskie, w kamieniach biły serca, deszcze strugami śpiewały. To nad
ruczaje srebrne szedł, by grać ich dźwięki tajemne, to na łąkach
rosą skrzących, szeptu kwiatów słuchał w rymy go układając.
A tu raptem powszednia kołomyja i banalny, beznadziejny kierat, w którym codzienność trzeszczy. Nie ma
czasu myśleć o tych cudownościach głęboko w duszy utajonych.
Czuł się
jak ślepiec błąkający się w amoku,
jak promień w mętnym błocie zatopiony.
Kiedy
był nagrany, znikały wszelkie kłopoty.
Serce waliło mu wzruszone, wracały
czarowne upojenia, pławienie w muzyce,
kolebanie w rytm poezji ... oczy wilgotniały niby w modlitwie.
Czasem
jednak, czar ten wspaniały pryskał, w jakiś dziwny koszmar się zmieniając. Wtem
błądził w ciemnościach oświetlonych widziadłami, to w lasy zaklęte z widmami straszliwymi się
zanurzał, to mogiły z marami skrzydlatami odwiedzał, to w ruinach zamkowych się błąkał, gdzie upiory z chichotem latały.
Ani
przegnać, ani wyplenić tych przeklętych urojeń się nie dawało...!
Butelka
Wpadł w prawdziwy obłęd, gdy pewnego dnia kazali mu się jej wyzbyć. Trudne było to i żmudne, bowiem wyrastała przed nim gdziekolwiek, zwycięska i niepokonana.
Bezczelna
i wzniosła, skrząc się cudnymi
barwami, trwała w nim nieugięcie
i kusiła. Wpatrywał się w nią żałośnie z mieszanymi uczuciami, kochając ją i
nienawidząc zarazem. Gdy znikała, dusza mu więdła i przygasała, a kraśniała, gdy znowu lśniła w nim swym modrym blaskiem. Tłukł się jak zwierzę w potrzasku, z utęskinieniem wypatrując w sobie jej ukochanego śladu, tlącego się
jeszcze gdzieś tam w najbardziej odległych zakamarkach jego świadomości.
Gdy
ostatkiem sił stłamsił w końcu i tę ostanią iskierkę, poczuł się jakby nagle duszę utracił. Rozglądał się bezradnie,
nie wiedzac co począć, gdzie iść. Miotał
się niby w czerni jakiegoś snu, z
którego nie da się ocknąć...
Wpadł do
bramy, chyłkiem przesunął się z trwogą pod odrapaną ścianą i niby spłoszone
zwierze wbiegł na mroczne podwórze w
swoje ukochane kąty. Tulił coś w
ramionach, zaglądał co chwila pod kurtkę, a oczy błyszczały mu srebrem niby
gwiazdy. Zginęła za nim ulica, umilkła nagle wrzawa ludzka. Wnet zapomniał o
przysięgach na śmierć i życie i skulony pod komórkami, wydobył z siebie butelkę... Ująwszy ją z czułością w
dłonie, przywarł mocno do twarzy, a
oddech zapierał mu potężny krzyk radości od wieków chyba tajony.
Wpił w nią usta
z tak głodnym ogniem, że aż zatoczył się z upojenia, tchu
mu zabrakło i pierś chciało rozerwać.
Ziemia usunęła mu się spod stóp, zapadł się jakby w ognistą przepaść,
rozglądając się wokół rozwartymi ze
strachu oczyma. Raptem zerwał się i biec zaczął w popłochu jak obłąkany, nie
wiedząc dokąd, byle szybciej, byle dalej, jakby uciekając od samego siebie.
Cisnął ją precz, daleko, gdzieś hen za siebie, lecz po chwili znowu ją dopadł,
objął szaleńczo i wtłoczył w gardło, aż wszystko z oczu mu zginęło...i znów zapadł
się w majaku cudownym, baśniowe moce ponownie sypnęły mu w oczy cudowną kaskadę czarów...i na nowo spowity był czarodziejską tęczą cudów i marzeń.
Kołysał
się w tych cieniach, oniemiały i
zalękniony, wpatrując się w bajeczny kalejdoskop kolorów. Muzyka wokół mu
grała. Dusza rozkwitała mu w zachwycie w
uniesieniach boskich, aż w końcu mdlał zatracając się w sobie.
Kiedy
powracał do przytomności, długo błądził
zdumionymi oczyma, nie wiedząc dobrze, czy jest jeszcze żywy, czy to w jego
umyśle działy się te dziwy. I na powrót noc była czarna, pełna dziwnego ruchu,
pełna lęku, trwożnych szmerów, przyczajonych zjaw. Z ciemności przebłyskiwały blade światła, w których pełzały poskręcane węże, a purpurowe strugi
zalewały piekielną ulewą świat cały. Drętwiał
ze strachu, przywalony głuchą martwotą głazów jakichś, które raptem pękały z
hukiem, a w ulicach głosy dudniły z
widmami płynącymi nie wiadomo skąd i
dokąd.
Upojenie
Na nic już nie baczył. Głód w
nim rósł nieokiełznany, wzmagając się
bezustannie. Dusił w uścisku nieodstępną butelkę, wgniatał znowu w usta aż do
bólu, by skąpać się ponownie, jeszcze
raz i jeszcze w rozkoszach upojenia, a przesłonięte bielmem oczy nie widziały
już nic. Oddawał się jej bez
opamiętania, bez umiaru, wpięty w nią aż do końca.
Nieprzytomne
słowa rwały się opite szałem, gdy
raptem, z dzikim skowytem bez zmysłów padł...
Daniela Karewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz