DRZAZGI MOJEGO ŻYCIA

Moje zdjęcie
Una ciocca ormai grigia, una bandana pazza al vento, in testa le meraviglie del mondo, nel cuore l’incanto. Senza valige ne soldi le follie della vita rincorre. Dietro le spalle il nulla, luce all’ orizzonte, intorno l’universo.

9.12.2012

Moja kamienica

  „Jak opiszesz życie swojej wioski, opiszesz cały świat” – Lew Tołstoj

 Lata  50  - 70.

Siedziałam w szkolnej ławce, jak zwykle  zatopiona w  marzeniach. Raptem usłyszałam ostry głos nauczycielki, który  ocknął mnie z letargu. Dyktowała nam zadanie domowe. „Jaki masz widok z twojego okna? ” Ubawiona wzruszyłam ramionami.
A cóż tam jest do  zobaczenia. Pewnie to co zwykle.

Po powrocie do domu, siadłam jednak przy oknie w kuchni i patrzyłam. Wyrwałam kartę z  zeszytu,  wyciągnęłam z szuflady kredki i zaczęłam rysować.

Kipiący wspaniałością barw  ogród, wypełniała  radosna wrzawa dzieci. 

Bawiły się bez tchu, huśtając się na obsypanej szelestem liści brzozie.

Jaskrawa woń kwiatów i kolorowy turkot zabawek, niedorzecznie splatały się z sobą parskającym śmiechem.



Wyszłam  na  balkon z aksamitnego salonu, który wyglądał na ulicę i oparłam się o tkaną złotem koronkową balustradę.


W świetlistym popołudniu  mieniła się naprzeciwko  perłowa kamienica o bogato rzeźbionych kolumnach
i turkusowych lożach.

Z głębi błękitnych okien pierwszego piętra, dobiegały delikatne dzwięki fortpianu.



Ukryta w powiewnych szyfonach firanki, wsłuchiwałam się w muzykę.
Pomyślałam sobie, że nikt w klasie nie byłby w stanie pojąć tego świata.  

Następnego  dnia, kiedy  poproszono mnie o przeczytanie zadania, nie starałam się wyjaśnić dlaczego nie odrobiłam lekcji. I tak bym nie została zrozumiana. Pani  wyzwała mnie od egzaltowanej  lunatyczki, a moje uporne milczenie uznała za aroganckie.  Skrzyczała  mnie przed wszystkimi dziećmi  i za karę postawiła  w kącie. Jaki wstyd!

Stałam bezradnie naprzeciw całej klasy z opuszczoną głową i  nerwowo splecionymi dłońmi. Kiedy oślepiona mgłą łez  uniosłam powoli czoło, milczący mur stalowych oczu wpatrywał się we mnie ponuro. Krzywe ściany  klasy  przygniatały mnie i terroryzowały, czułam się  jak osaczony ptaszek.

Miałam ochotę wybić mętne szyby i wyskoczyć z okna.

Chciałabym hen, daleko, ulecieć aż za rozpościerące się bezkresne po horyzont, niebiańskie przestworza!

Wracałam  ze szkoły zszokowana. Paliły mnie policzki, a kolana drżały niby w omdleniu. Półprzytomna, szłam bez pośpiechu, by dokładniej przyjrzeć się miejscu, w którym wyrosłam. Powoli, ze strzępów mgieł zaczęły wyłaniać się wijące cieniami nowe pejzaże. W mej, pełnej rojeń i snów  głowie,  coś zdradliwie szumiało,  krzyczało, by w końcu z wielkim hukiem pęknąć i rozwiać się tysiącami strzępów zarysowanych marzeniami bibułek.

 Z przeraźliwą grozą skonstatowałam, iż moje dotychczasowe życie było ogrodzone kamiennym murem odartych kamienic, które dotąd wyobrażałam  sobie jako bezkres szarosrebrzystego oceanu. Błotnisty, zszargany  śnieg, w którym grzęzły moje buty, kusił zwykle perlistą bielą. Lubiłam w nim sobie beztrosko skakać i wymyślać patykiem fantastyczne figury. Kunsztowne obeliska przeistoczyły się raptem w buchające granatowym dymem kominy, a rój baśniowych motyli  w szary deszcz z popiołu. 

 
Wbiegłam do obskurnego tunelu mojej bramy,   dotychczas alabastrowego portalu antycznego zamku i usiadłam na moich ukochanych schodach.


W mej klatce schodowej nie pachniało już cynamonową szarlotką, lecz cuchnęło moczem i wymiocinami.


W domu wyszłam nieśmiało na balkon pokoju stołowego i kurczowo uchwyciłam się zardzewiałej i powykrzywianej  poręczy.





Naprzeciwko,  bura  kamienica o pustych i ślepych lożach straszyła pleśną tynków i obtłuczonymi fasadami. Ktoś fałszował  na fortepianie,  powtarzając te same takty refrenu jakiejś popularnej  piosenki.




Obskurne drzwi prowadzące schodkami do podpiwniczenia zdobiła blaszana tabliczka,  wygrawerowana  krzywymi literami, magiel  ręczny.

Podeszłam szybko do okna w kuchni i rozwarłam  je na oścież. Przesunęłam ręką po szybie. Bajecznie kolorową mozaikę zastąpił nagle spękany osad z tłustej sadzy.
Wychyliłam się, obserwując uważnie wszystko od nowa.
Zaczął sypać pierwszy śnieg.
W lewym rogu wielkiego podwórza  wyłożonego  zapadającymi się płytami, wyzierała nieśmiała brzózka.
Jej mizernego ciałka nie pokrywała puchowa biel, lecz jakaś mazista czerń.

Uniosłam głowę.
Potężny tuman malował niebo ciemnymi kolorami i wypełniał posępnym mrokiem całe przestworza.
Przymknęłam oczy. Na mojej twarzy roztapiały się miękkie i zimne płatki... Jak pięknie!
Zerknęłam znowu na podwórko. Miejsce moich niewinnych zabaw było pokryte nędznym bezkresem bezforemnej szarości.

Zatrzasnęłam okno. Zanim zaciągnęłam kotary, rzuciłam ostatnie   spojrzenie na ów upiorny widok... czarny śnieg mego smutnego i bezbarwnego dzieciństwa


***

Ileż to kolorowych wspomnień nasuwa się po latach...

Pamiętam groteskową postać naszej dozorczyni, niechlujnego babska omotanego brudną chustą. Człapiąc pokracznie sapała: „ Jus, na tym podwyrku ma być poządak i jus” . Każde jej zdanie zaczynało się i kończyło na jus, co  miało oznaczać  -  już. Tak też ją nazywałiśmy. Jus darła się,   gdyśmy  grali w piłkę, czy bujali  na trzepaku. Broń cię panie boże, gdy Jus przyłapała nas na łażeniu po  strychu czy piwnicach. Tłukła nas wtedy   nieodstąpioną „mietłą” i wrzeszczała  „Jus, a gdzie was tam zaniesło psiejuchy, won, won! Posoł won ! Won i jus!”.


Szalone ekskapady w te przepastne,  pożarte przez pleśń i rdzę labirynty, były dla dzieciaków z naszej kamienicy super przygodą. Odchłanie  piwnic intrygowały nas i zaciekawiały. Kiedy zanurzaliśmy się w ich  mrocznych czeluściach, nasze serca rozrywała straszliwa trwoga. Gęsta zamieć pajęczyn przesłaniała  wzrok,  omszałe  sklepienia obijały nam głowy  a płuca penetrował wilgotny zaduch stęchlizny.


Najbardziej makabrycznym  zakamarkiem kamienicy wydawał się jednak strych.

Biegł on długim szpalerem wzdłuż całej kamienicy, strasząc najeżonymi żebrami krokwi i belek. Zmurszała podłoga żyła swoim tajnym życiem, terroryzując chrobotami, trzeszczeniem i  głuchym wyciem.
Krok za krokiem strych wydłużał się w nieskończoność, by w jakimś nieoczekiwanym momencie wybuchnąć  nieokiełznanym szaleństwem. „Duchy, duchy!”  piszczeliśmy wtedy histerycznie,   zwiewając na oślep w obłędnej panice. Jednakże nic mogło nas powstrzymać od powtórzenia tego eksperymentu. Gdy tylko udawało nam się  ponownie podebrać klucze Jus, organizowaliśmy na nowo „wyprawę na  strachy”. Z dreszczykiem podniecenia  na plecach,  odnajdowaliśmy jeszcze raz dobrze nam znany zapach grozy, ciemne westchnienia, efemeryczne upiory bez krwi i twarzy.

Największym rozrabiaką z naszej paczki, oprócz mojego starszego brata,  był chłopak z trzeciego piętra.

Mieszkał w prawej klatce schodowej od podwórka. Chodziliśmy razem do jednej klasy, lecz wkrótce nasze szkolne drogi się rozeszły, ponieważ powtarzał trzykrotnie każdy rok. Wagarował, ciągle wymyślał jakieś draki i chował się po komórkach, by palić papierosy i popijać piwo.

Podkochiwał się we mnie od dziecka i gdyby nie jego zepsuta opinia, pewnie i ja  bym się w nim kochała. Był bardzo ładny, chcieli go wziąć do filmu za jego  lalkowatą urodę typowego   słowiańskego piasta.

Niestety, nikt nie był w stanie do niego dotrzeć. Trwał bezustannie w niezrozumiałym dla nikogo  świecie swoich dziwactw, z których nie zdawał sobie sprawy. Nieraz śmiał się do siebie cicho, by raptem fikać koziołki po wszystkich pomieszczeniach, czy tnąć się żyletką po ramieniu.
Potem wracał do nas  w  cichym, zakłopotanym gaworzeniu, odnoszącym się do wewnętrznego monologu, w którym był zwykle pogrążony.
Kamienica  nie przejmowała się zbytnio jego nienormalnym zachowaniem, choć było ewidentne, iż cierpi  na zaburzenia psychiczne. Nikomu nie przyszło do głowy, aby mu pomóc.
Tylko nasza Jus przy całym swoim  prostactwie, genialnie konstatowała. 
 „Ma bzika i jus”. 

Po kilku latach  rozeszło się  po kamienicy, że popełnił samobójstwo.

           Kamienica nie pomogła też Smutnej, która  mieszkała  na mojej klatce schodowej. Była najmłodsza z nas, wątła jak jej mama, która leczyła się na gruźlicę. Smutna nigdy nie bawiła się z innymi dziećmi, choć  z cichym i eleganckim dystansem obserwowała wszelkie podwórkowe gry.
Przypadek sprawił, iż w pewnym momencie bardzo się  zaprzyjaźniłyśmy. Jako że  od tygodni chorowała, dyrektorka szkoły poprosiła mnie, abym dostarczała jej jakieś notatki. 
Aby uzupełnić  zaległości, spędzałam z nią wszystke popołudnia.  Pomimo  różnicy wieku, Smutna wydawała się mnie przerastać, przede wszystkim w delikatności i wrażliwości. Starałam się od niej tego uczyć.

Kiedy wyzdrowiała,  powierzano mi ją na schody, ale tylko na jedno piętro.

Z czasem wydobyłam ją  i na podwórko, co zakończyło się straszliwą tragedią.

Kiedy Jus obwieściła publicznie, że  tatę Smutnej wsadzili za coś tam, w kamienicy nastała burza. Dziesiątki domniemań, przeczuć i  kręcenia  głowami. Może  ukradł  albo oszukał?! Nie wykluczało się, że zgwałcił albo zamordował!  We wszystkich domach wrzało. Co za skandal! Kamienica żyła w atmosferze pogardy w stosunku do tej machlojskiej  rodziny i broń cię panie boże, by ktoś śmiał myśleć inaczej.
Tego popłudnia Smutna jak zwykle wyszła na podwórko. Okrucieństwo kamienicy nie miało granic.
Wyszydzana i wytykana palcami, z głuchym szlochem wpijała się w ścianę bramy, a jej rozwarte ramiona nie znalazły innego wsparcia, oprócz kruszącego się pod jej paznokciami tynkiem.
Patrzyłam się na tę rozdzierającą scenę i pragnęłam stać się jej betonowym murem.
Niestety, prawo dżungli było silniejsze.
Stałam się wiernym odzwierciedleniem kamienicy, posłusznie naśladowałam  jej kołtuńską mentalność.

Od tego czasu kamienica nigdy więcej nie widziała Smutnej,  ani nie słyszała o losach jej rodziny... jakby ten cios pogrzebał ich w nieludzkiej i absurdalnej dyskryminacji.

Ten incydent spowodował śmierć psychiczną nie tylko Smutnej, ale i moją. Nigdy nie mogłam sobie wybaczyć mojego zachowania. Zaczęłam izolować się od moich rówieśników i ponownie pokochałam nurzać się  w kolorach mojej fantazji.

Kamienica nie wybaczała nikomu.

Uwielbiała  pławić się w  plotkach,  zdawało się, iż w sprawianiu bólu, cierpieniu czy szkody,  znajduje  sadystyczną uciechę. W tym swoim mściwym okrucieństwie, stać ją było jednak na pewną pobłażliwość, a nawet na  gest wieloduszności.


Jedynemu  któremu    wybaczano, był nasz swojski,  grubiański Pijak.

Na  parterze  można było dostać  o każdej porze nocy czystą zwykłą, czasami bimber. Nigdy denaturat!

Piło się tam, aż do upojenia!!!


Upojenie


Akrylik na balsze 40x60   Daniela Karewicz
Wódka

Dusza w nim drgnęła, w niebo wzniosła i zapłonęła ogniem, gdy poczuł ją w żyłach po raz pierwszy.

Szmer westchnień, marzeń i pragnień, niby polne kwiaty w nim drżały, kiedy ponownie zalał się jej  magią ... i za każdym razem gdy miał ją w sobie, oplatała  go żywa, rozedrgana, mieniąca się kolorami pajęczyna wspaniałości, przysłaniająca  rzeczywistość.

Tylko w jej upojnych objęciach mógł się odgradzać od banalnej,  codziennej monotonii. Baśniowymi majakami się otaczał, tęczami spowijał... życie było tam piękne. Drzewa przemawiały, ptaki były rajskie, w kamieniach biły serca, deszcze strugami śpiewały. To nad ruczaje srebrne szedł, by grać ich dźwięki tajemne,  to na łąkach  rosą skrzących, szeptu kwiatów słuchał w rymy go układając.

A tu raptem powszednia kołomyja i banalny,  beznadziejny kierat,  w którym codzienność trzeszczy. Nie ma czasu myśleć o tych cudownościach głęboko w duszy utajonych.

Czuł się jak  ślepiec błąkający się w amoku, jak  promień w mętnym błocie zatopiony.

Kiedy był nagrany,  znikały wszelkie kłopoty. Serce waliło mu wzruszone, wracały  czarowne upojenia,   pławienie  w muzyce,   kolebanie w rytm poezji ... oczy wilgotniały niby w modlitwie.

Czasem jednak, czar ten wspaniały pryskał, w jakiś dziwny koszmar się zmieniając. Wtem błądził w ciemnościach oświetlonych widziadłami, to  w lasy zaklęte z widmami straszliwymi się zanurzał, to mogiły z marami skrzydlatami odwiedzał, to w ruinach  zamkowych się błąkał,  gdzie upiory z chichotem latały.

Ani przegnać, ani wyplenić tych przeklętych urojeń się nie dawało...!


Butelka

Wpadł w prawdziwy obłęd, gdy pewnego dnia kazali mu się jej wyzbyć.   Trudne było to  i żmudne, bowiem wyrastała przed nim gdziekolwiek,  zwycięska i niepokonana.
Bezczelna i wzniosła, skrząc się cudnymi  barwami,  trwała w nim nieugięcie i kusiła. Wpatrywał się w nią żałośnie z mieszanymi uczuciami, kochając ją i nienawidząc zarazem. Gdy znikała, dusza mu więdła i przygasała, a  kraśniała, gdy  znowu lśniła w nim  swym modrym blaskiem. Tłukł się  jak zwierzę w potrzasku,  z utęskinieniem wypatrując  w sobie jej ukochanego śladu, tlącego się jeszcze gdzieś tam w najbardziej odległych zakamarkach jego  świadomości.

Gdy ostatkiem sił stłamsił w końcu i tę ostanią iskierkę,  poczuł się jakby  nagle duszę utracił. Rozglądał się bezradnie, nie wiedzac co począć, gdzie iść.  Miotał się  niby w czerni jakiegoś snu, z którego nie da się ocknąć...


Wpadł do bramy, chyłkiem przesunął się z trwogą pod odrapaną ścianą i niby spłoszone zwierze wbiegł na mroczne  podwórze w swoje ukochane kąty. Tulił  coś w ramionach, zaglądał co chwila pod kurtkę, a oczy błyszczały mu srebrem niby gwiazdy. Zginęła za nim ulica, umilkła nagle wrzawa ludzka. Wnet zapomniał o przysięgach na śmierć i życie  i  skulony pod komórkami, wydobył  z siebie butelkę... Ująwszy ją z czułością w dłonie, przywarł mocno do twarzy, a   oddech zapierał mu potężny krzyk radości od wieków chyba  tajony. 

Wpił  w nią usta  z tak  głodnym  ogniem, że aż zatoczył się z upojenia, tchu mu zabrakło i pierś chciało  rozerwać. Ziemia usunęła mu się spod stóp, zapadł się jakby w ognistą przepaść, rozglądając się wokół rozwartymi  ze strachu oczyma. Raptem zerwał się i biec zaczął w popłochu jak obłąkany, nie wiedząc dokąd, byle szybciej, byle dalej, jakby uciekając od samego siebie. Cisnął ją precz, daleko, gdzieś hen za siebie, lecz po chwili znowu ją dopadł, objął szaleńczo i wtłoczył w gardło, aż wszystko z oczu mu zginęło...i znów zapadł się w majaku cudownym, baśniowe moce ponownie sypnęły mu w oczy  cudowną kaskadę  czarów...i na nowo spowity był   czarodziejską tęczą cudów i marzeń.

Kołysał się w tych cieniach,  oniemiały i zalękniony, wpatrując się w bajeczny kalejdoskop kolorów. Muzyka wokół mu grała.  Dusza rozkwitała mu w zachwycie w uniesieniach boskich, aż w końcu mdlał zatracając się w sobie.

Kiedy powracał  do przytomności, długo błądził zdumionymi oczyma, nie wiedząc dobrze, czy jest jeszcze żywy, czy to w jego umyśle działy się te dziwy. I na powrót noc była czarna, pełna dziwnego ruchu, pełna lęku, trwożnych szmerów, przyczajonych zjaw. Z ciemności  przebłyskiwały blade światła, w których  pełzały poskręcane węże, a purpurowe strugi zalewały piekielną ulewą świat  cały. Drętwiał ze strachu, przywalony głuchą martwotą głazów jakichś, które raptem pękały z hukiem, a w ulicach   głosy dudniły z widmami  płynącymi nie wiadomo skąd i dokąd.

Upojenie

Na nic już nie baczył.  Głód w nim  rósł nieokiełznany, wzmagając się bezustannie. Dusił w uścisku nieodstępną butelkę, wgniatał znowu w usta aż do bólu, by   skąpać się ponownie, jeszcze raz i jeszcze w rozkoszach upojenia, a przesłonięte bielmem oczy nie widziały już nic. Oddawał  się jej bez opamiętania, bez umiaru, wpięty w nią aż do końca.


Nieprzytomne słowa rwały się  opite szałem, gdy raptem, z dzikim skowytem bez zmysłów padł...


                                                                                        Daniela Karewicz

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz