Dzieliło nas nie te dwa tysice zwariowanych kilometrów, lecz odmienna mentalność i brak wspólnych zainteresowań.
Witałam w progu moich dostatnich krewnych, którzy to od naszego ostatniego spotkania poszerzyli się obficie o kilkaset kalori.
Maria, tak jak ja polka z pochodzenia, jej dostojny belgijski mąż i ich 17-letnia dwujęzyczna córka, gościli się z hukiem po całym domu.
Następny poranek powitał ich sutym śniadaniem. Zachwyceni, ponieważ udało mi się zastawić stół według ich wymagań, rozsiedli się żarłocznie przed talerzami.
Rytuał rozpoczynał się od egzaminowania jajek.
- Nie są dostatecznie miękkie – skrytykowała mnie surowo kuzynka.
Kontynuowali z namaszczeniem i w nabożnym skupieniu wychwytywali oczyma następne kęsy, które to natychmiast ginęły w bezdennych czeluściach ich fałd. Maria dokładała sobie coś bez przerwy i nie byłam w stanie uchwycić jej rysów ukrytych za górą wędlin, serów czy przystawek kwitnących na jej talerzu.
Jej dostojny, belgijski mąż delektował się półtorakilową formę wymarzonego twarogu, po który to musiałam koniecznie pojechać o świcie do odległej owczarni.
- Ten z supemakietu nie jest tak dobry jak od owczarza - twierdzili.
Przekonywałam ich, że to taki sam twaróg, bo ten owczarz miał przecież koncesję na handel właśnie z tym markietem.
Za to „bezczelne kłamstwo” zostałam zgromiona zbulwersowanymi spojrzenieniami i prawie skazana na wyklęcie z rodziny.
Twaróg musiał być koniecznie prosto z owczarni!
Ceremonia śniadania toczyła się w absolutnej ciszy. Na moją propozycję włączenia telewizora, aby obejrzeć dziennik, zakrzyczano mnie gromko .
- Szkodzi na system trawienny - szepnęła mi poufale Maria, delektując się drugim cappucino koniecznie z pianką.
Pieczołowicie smarowane konfiturami bułeczki znikały tajemniczo, dwujęzyczna 17-letnia córka przymierzała się do szóstej, kalorycznie przygotowanej kanapki - bo przecież dziecko jeszcze rośnie - a ja parzyłam trzeci dzban tajlandzkiej herbaty.
Kiedy wróciłam do stołu, ledwie odnalazłam zagłuszony okruszynami skrawek obrusu, na którym gubił się mój chudy jogurt. Ich talerze były opustoszałe, lecz uśmiechały się jeszcze pómiski z krabami i muszelkami, pozostałość po wczorajszej kolacji.
- Nie może to stać w lodówce, zepsuje się - stwierdzono zgodnym chórem.
- Słusznie - odpowiedziałam, przechwytując pośpiesznie ostatni koreczek z kawiorem.
Byłam w cudownym nastroju i podczas krótkiej przerwy w konsumpcji, dla urozmaicenia sytuacji postanowiłam wtrącić coś dla uciechy umysłu.
Było to wielką gafą, ponieważ nie wiedziałam, że w mentalności moich gości, podczas spożywania posiłków, zabronione jest myślenie.
Nieświadoma konsekwencji lekceważenia tej reguły, zapytałam delikatnie, jako że półpolskie dziewczę chodziło do szkoły w Belgii, czy wiedzą o Szymborskiej i jej Noblu.
Nie wiedzieli.
Niefrasobliwie rozprawiałam dalej. Paplałam z entuzjazmem, że na Światowy Dzień Poezji czytałam w teatrze jej wiersz w języku polskim, a koleżanka ten sam tekst po włosku. Zachęcona ciszą, źle zresztą przeze mnie zrozumianą, nieopatrznie zaczęłam go recytować.
Niektórzy -
czyli nie wszyscy.
Nawet nie wiekszość wszystkich ale mniejszość.
Nie liczac szkół, gdzie się musi,
i samych poetów,
bedzie tych osób chyba dwie na tysiąc.
Lubią -
ale lubi sie także rosół z makaronem,
lubi się komplementy i kolor niebieski,
lubi sie stary szalik,
lubi sie stawiać na swoim,
lubi sie głaskać psa.
Poezje -
tylko co to takiego poezja.
Niejedna chwiejna odpowiedź
na to pytanie już padła.
A ja nie wiem i nie wiem i trzymam sie tego jak zbawiennej poręczy.
Widząc ich dzielącymi się uwagami, byłam szczęśliwa, że sprawiłam im przyjemność.
Myliłam się.
Pełne niesmaku spojrzenia zmroziły moją śmieszną egzaltację i szybko sprowadziły do uwłaczającej rzeczywistości.
Wymieniano ciche komentarze, tak, ale nie o Szymborskiej. Przedmiotem ich wielkiej troski był miód.
- Twardy i niedostatecznie świeży, powinnaś się tego wstydzić - diagnozowała Maria, wskazujęc pulchnym palcem na datę ważności. Poczułam się gorzej niż ten opisany przez Szymborską pies i w kwaśnym milczeniu, z pochyloną głową, kończyłam mój dietetyczny jogurt.
Skonsternowana, zastanawiałam się głęboko nad nimi i nad sobą.
Po tym nieszczęśliwym incydencie, wróciłam do prozy życia. Na obiad ugotowałam kociołek rosołu z makaronem, co stało się wydarzeniem dnia. Nawet wycieczka po centrum historycznym Florencji tak ich nie zauroczyła, jak mięsiwo z tej ”super” zupy.
Po biesiadnej kolacji polewanej obficie czerwonym toskańskim winem, obdarowałam ich tajlandzkimi szalikami i poprzez cały okres ich pobytu pozwalałam, aby robili co chcą i stawiali zawsze na swoim.
Pokochali mnie za to znowu, a szczególnie za niebieski album z regionalnymi przepisami kulinarnymi.
Tę, tak łakomie pielęgnowaną przeze mnie atmosferę, przesłonił jednak poważny szkopół. Rozpacz w rodzinie rosła z godziny na godzinę
Dziewczę, ten 17-letni kwiat Europy hodowany z tak wielkim nabożeństwem, cierpiało od kilku dni na poważny problem. Zaparcie!
- Cierpi na zaparcie mózgu - wymknęło mi się nieopatrznie, a koszty tego mojego faux pas są teraz takie, że mnie nienawidzą. Do końca moich dni!
Żegnałam moich światowych gości sterroryzowana trzaskiem zamykanych waliz i gorliwym wypełnianiem podróżnej lodówki.
Na schodach, między pośpiesznie rzucanymi fałszywymi buziakami, szukałam chwiejnie zbawiennej poręczy.
Uczepiłam się jej kurczowo.
Daniela Karewicz
Znalazłem, przeczytałem, podumalem, znalazłem analogie, poszukałem analogii między analogiami i uogólniłem. Tak pisać, Danielo!
OdpowiedzUsuńZbigniew (nocną porą)